Ostatnio mam trochę więcej czasu na pochłanianie książek, więc korzystam, ile mogę. Z drugiej jednak strony – już dawno nie trafiłam na lekturę, która absolutnie porwałaby mnie do reszty. Nad czym – a jakże – ubolewam. W dzisiejszym odcinku, książki, które trafiły w moje ręce w ciągu kilku ostatnich tygodni.
A. Ahlers, Ch. Arylo, Rozpraw się ze swoją wewnętrzną jędzą
Przed sięgnięciem po tę pozycję, nie doczytałam, że książka wyszła spod pióra dwóch trenerek personalnych. Może gdybym wiedziała o tym wcześniej, darowałabym sobie lekturę. Próbuję na szybko znaleźć jakieś plusy tej książki (poza ciekawą okładką) i przyznam, że średnio mi to wychodzi. Cała rzecz rozchodzi się o wewnętrzną zołzę, którą nosi w sobie większość z nas – czyli o ten krytyczny głos, koczujący gdzieś w środku głowy, który co jakiś czas każe się krzywdzić i samobiczować. Ponoć osobista jędza budzi się już u 6 i 7-latek (smutne!). Autorki przedstawiają typy złośnic (wyszło, że moje 170 cm ciała oprócz mnie zamieszkuje permanentnie niezadowolona perfekcjonistka), a następnie pokazują, jak z nimi walczyć. Niestety całość jest napisana tak bełkotliwym tonem (z określeniami typu: narzędzia Supermocy, prawda wewnętrznej mądrości, tłuste kłamstwa wewnętrznej złośnicy na czele) plus podane są tu tak szalenie uduchowione porady, że po kilkudziesięciu stronach z czytania byłam zmuszona przerzucić się na wertowanie. Podsumowując: nie polecam.
M. Wójcik, Z. Posmysz, Królestwo za mgłą
Z Zofią Posmysz (numer obozowy 7566), pisarką, więźniarką obozów w Auschwitz, Ravensbruck oraz Neustadt-Glewe, rozmawia Michał Wójcik, a rozmowa ta, rozłożona na 15 popołudni, jest długa i niełatwa. To, co od razu spodobało mi się w tej publikacji to brak zbędnego patosu, o który przecież nietrudno w kontekście mówienia o sprawach obozowych. Tutaj udało się tego uniknąć. Zofia Posmysz opowiada o swoim życiu podczas II wojny światowej, codzienności w obozach koncentracyjnych oraz wszystkim tym, co działo się już po wyjściu na wolność. Sporo w tych zwierzeniach optymizmu, pokory, momentami wręcz uderza niechęć autorki do użalania się nad sobą i skarżenia na niesprawiedliwy los. Wywiad rzeka, umiejętnie poprowadzony przez Michała Wójcika zaskakuje lekkością, a dzięki braku chronologii (wspomnienia przeplatają się tutaj z bieżącymi wydarzeniami), całość nie jest ciężka, ani nudna. Ogromną zaletą tej książki jest również bogata bibliografia – dziennikarz na łamach tych niemal 400-stron przytacza mnóstwo interesujących cytatów z dostępnych opracowań oraz literatury obozowej, dając szersze spojrzenie na całość. Polecam Waszej uwadze! Równocześnie z publikacją tego wywiadu, w Wydawnictwie Znak ukazało się wznowione wydanie książki z 1970 r. Wakacje nad Adriatykiem, Zofii Posmysz (świetny marketingowy ruch!). Groza obozu opisana jest tu w niekonwencjonalny, nieznany na tamte czasy sposób – Auschwitz nazywane jest Królestwem, esesmani Zakonem Rycerzy Trupiej Czaszki. To wizja obozu jako świata z bajki, dziwnej i strasznej. Może przełożenie traumatycznych wydarzeń na baśniową koncepcję było formą poradzenia sobie z tym wszystkim, mnie jednak ta poetyka, zbliżona nieco do strumienia świadomości nie zachwyca – jest trudna i wymagająca. Póki co książkę odkładam na półkę, przyjdzie na nas jeszcze czas.
Wybrane cytaty:
Jak na panią wpłynęła ta więzienna atmosfera? // Byłam otępiała i skoncentrowana na przeżyciu. Przekroczyłam już pewną granicę. Granicę szoku. Po niej powstaje coś w rodzaju odporności. Dalej już się nie reaguje. Zostaje otępienie i przyzwyczajenie. Człowiek się przystosowuje.
W opowiadaniu Zengerin zwróciła pani uwagę na coś niezwykle istotnego. Anwajzerki, bijąc na śmierć waszą koleżankę, próbują również w was samych dobić resztki człowieczeństwa. // Wydaje się, że taki był cel tego bezkarnego bicia. Zastraszyć nas, ale i zmusić do absolutnego braku reakcji. Normalnie człowiek by zareagował. Nie wiem jak, ale pewnie jakoś by próbował. Tu nie mogłyśmy drgnąć. Każda spuściła oczy i modliła się w duchu, aby kolejny cios był ostateczny.
Czy aby przeżyć – trzeba było w sobie zaakceptować potwora? // Potwora nie, ale człowieka, który odwraca głowę, gdy wie, że nic nie może pomóc – już tak. To jest taki mechanizm. Trzeba było nauczyć się pewnych rzeczy nie dostrzegać. Na tym polegała forma samoobrony. Taktyka przetrwania. Należało ograniczyć współczucie.
Wyległyśmy na zewnątrz. Na to wielkie, od miesięcy nieczynne lotnisko. I w pewnym momencie któraś z nas przystanęła. Ludzie, przecież nie mamy chleba! Zamiast uciekać jak najdalej od obozu, potulnie doń wróciłyśmy. Po chleb. Wszystkie. Co ciekawe, przez wiele lat za drutami, mimo zakazów, które same sobie narzucałyśmy, każda z nas myślała, jakie będą pierwsze kroki na wolności. Aż tu nagle dzieje się. Brama otwarta, Niemców nie ma, psy nie szczekają, nikt nie bije, nie strzela – i co? Co robić? Nie wiadomo.
PS W aktualnym wydaniu Gazeta.pl WEEKEND znajdziecie fragment książki.
L. Nertby Aurell, M. Clase, Food Pharmacy
To bez wątpienia jedna z najładniej wydanych książek, z jakimi w ostatnim czasie miałam do czynienia: twarda, przyjemna w dotyku okładka z tłoczonymi na złoto literami; subtelna kolorystyka (brzoskwiniowe tabelki przeplecione z czarno-białymi obrazkami botanicznymi); pomysłowe drobiazgi (niby apteczne stemple, informujące o ważnych fragmentach w książce) oraz przepiękne fotografie proponowanych dań. To też przy okazji jedna z najchętniej fotografowanych ostatnio na Instagramie książek – trudno się dziwić, jest tak urodziwa, że żal byłoby jej nie pokazywać. Osobiście mam jednak problem z tymi wszystkimi modnymi w social media lekturami: zbyt duża liczba publikacji na ich temat albo mnie w końcu zniechęca (w ten sposób za żadne skarby świata nie sięgnęłabym po książki z hygge w tytule), albo wysokie oczekiwania rosną do tego stopnia, że potem często jestem zawiedziona. W tym przypadku spełnił się po części scenariusz numer dwa.
Food Pharmacy to dzieło dwóch przyjaźniących się ze sobą kobiet: politolożki oraz copywriterki, które na co dzień tworzą popularny szwedzki blog pod tym samym tytułem. Publikacja książkowa to próba uporządkowania dotychczas zdobytej wiedzy oraz chęć podzielenia się nią z innymi. Znajdziemy tu wiele przydatnych porad, podanych w sposób bardzo przyjazny, bez jakiegoś uduchowionego namaszczenia. Autorki witają się np. z czytelnikiem shotem złożonym z soku pomarańczowego, pieprzu, cynamonu i kurkumy. Informują, w jaki sposób działają nasze jelita; co wywołuje w nich stan zapalny; w jaki sposób powinniśmy zadbać o odpowiednią florę jelitową; które produkty powinniśmy na zawsze wykluczyć ze swojej diety, a z którymi należałoby się natychmiastowo zaprzyjaźnić itp. Całość okraszona jest przepisami na szybkie, proste i zdrowe potrawy. Największa siła tej książki tkwi w jej języku: jest lekki i nonszalancki, ton zawadiacki: na ten przykład, o błonniku mówi się tu per pedant, o bagietce największa łajdaczka. I niby całość brzmi pięknie i nie można się do niczego przyczepić – a jednak, po przewróceniu ostatniej kartki nie czuję jakiejś specjalnej inspiracji, motywacji do zmiany trybu odżywiania. Gdybym jednak miała ocenić tę pozycję, dałabym jej mocną czwórkę z plusem!