Miała na imię Beata albo Paulina. A może Ewa. Wskazywałaby na to metryka – matki połowy lat 70. nie nazywały swoich córek Ronją ani Anastazją.
To był czwartek. W Dzień Dobry TVN gotowali botwinę po tajsku, Joanna Kulig spacerowała po Cannes, AccuWeather obiecywało temperaturę na poziomie siedemnastu stopni Celsjusza.
Tak można żyć, powiedziałaś. Spakowałaś swój granatowy plecak z czerwonym logo znanej marki, wyprowadziłaś przed blok kupiony przed rokiem miętowy rower z Decathlonu i ruszyłaś w miasto.
No i powiedz Beato o czym tak myślałaś, mijając brudne kamienice na Powstańców Śląskich. Czy obmyślałaś, gdzie wyrwiecie się z rodziną na weekend, czy raczej co by tu na obiad. Czyżbyś zdążyła jeszcze przy skrzynkach przejrzeć gazetkę Lidla? Widziano Cię z mięsem mielonym z łopatki wieprzowej, a w tym niemieckim dyskoncie było akurat w promocji. Czy może ćwiczyłaś z dzieckiem wierszyk na Dzień Matki, kiedy mknęliście na jednośladzie, opuszczając teren placówki wychowania przedszkolnego?
Czy nie było Ci chłodno w tych lekkich szortach. Oraz czy kwiat bzu nadal tak bezczelnie rozrzucał swą woń na lewo i prawo, w momencie gdy osoba prowadząca pojazd dalekobieżny niskopodłogowy błędnie oceniła odległość, a Twoje życie rozłupało się o ziemię?
Beata, Paulina, Ewa. To mogłam być ja.
Czyjaś żona. Siostra.
Twoja córka.
__
Tekst inspirowany prawdziwymi wydarzeniami.