WYSPA NOSY BE I NOSY IRANJA – ZDJĘCIA

Przybywam do Was z kolejną częścią zdjęć z Madagaskaru. I choć w Afryce byliśmy zaledwie miesiąc temu, dziś cały wyjazd wydaje mi się już tylko jakimś odległym wspomnieniem.

Jest ósma rano. Port Lotniczy Nosy Be Fascene (NOS). Po 10. godzinach Orzeł wylądował.

Wychodzę z samolotu, a w twarz uderza mnie suche, gorące powietrze, dookoła wita niesamowita, bujna roślinność. No więc witaj, Afryko. Jeszcze tylko kwestie formalne na lotnisku, które swoim standardem przypomina raczej zapomniany przez Boga autobusowy peron w jakiejś, nieprzekraczającej kilku tysięcy mieszkańców miejscowości, jeszcze tylko kilka okazji do sprawdzenia własnej asertywności, ucząc się w ekspresowym tempie, jak z klasą odmawiać dawania łapówki i możemy ruszać do hotelu. Jesteśmy tu z wycieczką zorganizowaną, pierwszy raz z biurem podróży, pierwszy w opcji all inclusive.

Małe, błagające o zainteresowanie mechaników busy wiozą nas do kurortu. I choć hotel oddalony jest od lotniska zaledwie o 30 km, trasę pokonujemy w mało zawrotnym tempie – stan dróg jest tu fatalny, choć i tak słyszymy, że powinniśmy się cieszyć, bo na „prawdziwym Madagaskarze” dróg asfaltowych nie ma często w ogóle. I tak siedzimy, zmęczeni kilkunastogodzinną podróżą, marząc o śniadaniu i prysznicu, kiedy naszym oczom zaczynają ukazywać się pierwsze wioski, a razem z nimi ich mieszkańcy. A razem z tym wszystkim wjeżdża na koniu szok. Obrazki, które przewijają nam się za szybą – półnagie dzieci biegające wokół szałasów, rodziny spożywające jedzenie przy drewnianym stole tuż przed domem, kobiety noszące na głowie wielkie kosze – wyglądają jak kadry z kina. Tylko, że to nie jest film.

W hotelu witają nas jak królów, częstują napojami, zanoszą do pokoju walizki. Czuję się dziwnie, bo nie jestem przyzwyczajona do tego, że ktoś „mi usługuje”. Chłopakom, sprawującym w ośrodku funkcję tragarzy odpalamy po 10 euro napiwku i po cichu dziwimy się z ich nienaturalnego entuzjazmu. Kilka dni i kilka rozmów z pracownikami hotelu później, wszystko staje się jasne. Gdybyście zastanawiali się, ile wynosi tygodniówka personelu hotelowego, już mówię. Otóż 16 euro. Szesnaście euro tygodniowo…

Od samego początku naszego pobytu jestem rozdarta, pomiędzy tym, co zobaczyłam, jadąc do hotelu (widok biednych wiosek i biegających wszędzie małych dzieciaków zostanie ze mną na zawsze), a tym, co widzę na miejscu (piękna plaża, palmy, leżaki, błękitny ocean). Mam wyrzuty sumienia, kiedy obiad wybieram sobie spośród kilkunastu przygotowanych dań, a kątem oka widzę, jak z drugiej strony budynku miejscowe dzieciaki proszą turystów o cukierki. Zagryzam wyrzuty sumienia jakimś mało wyszukanym specjałem, bo co mogę zrobić?

Pierwszy i drugi dzień mija nam głównie na aktywnościach na terenie hotelu. Ten – jest bajkowy, baśniowy, wygląda jak rajski ogród. Po ścianach wspinają się gekony, po plaży biegają kraby. Zdaję sobie sprawę, że przyjdzie mi przełamać tutaj wiele własnych strachów.

Trzeciego dnia wybieramy się na wycieczkę, którą wykupiliśmy u miejscowych „beach boyów”, trochę zestresowani, czy na pewno – po zainkasowaniu zaliczki – jeszcze kiedykolwiek ich zobaczymy, stawiamy się punkt ósma na wzgórzu przed hotelem. Są, czekają. Przybijają piątki i przechodzimy od razu na formę „mój przyjacielu”. Samochodami dojeżdżamy do portu i stamtąd łodziami płyniemy na wyspę Nosy Iranja. Sam rejs trwa dość długo, bo ok. 1,5 godziny. Spędzam ten czas, siedząc na podłodze łodzi – te wszystkie uderzenia o fale, wyskoki, oraz widmo spotkania rekinów, o nie, to nie dla mnie. W końcu docieramy na wyspę. Jeśli powiem, że jest to absolutnie najbardziej malownicze miejsce, jakie do tej pory widziałam, nie skłamię Was ani trochę. Ta maleńka wyspa to uosobienie tych wszystkich rajskich plaż, które widzimy zazwyczaj w filmach i w folderach reklamowych. Lazurowa woda, biała plaża, palmy, błękitne niebo… Coś niesamowitego. Mamy tu kilka godzin wolnego czasu, więc możemy pozwiedzać wioskę, opalać się, wejść na wulkan i popływać w oceanie. Po południu siadamy wszyscy przy wspólnym stole, gdzie kosztujemy obiadu sporządzonego przez miejscowe kobiety. (Pierwszy raz w życiu jadłam barakudę, palce lizać!). Minus tego miejsca? Są dwie toalety na krzyż, bez wody w kranie i spłuczki. Możecie sobie tylko wyobrazić moją radość na ten widok, biorąc pod uwagę fakt, że miałam okres :) Pamiętam jeszcze tylko, że na Nosy Iranja było kosmicznie gorąco, ale tak bardzo bardzo – dziś z perspektywy polskiego listopada i 1 stopnia za oknem ten zarzut uznaję za bezpodstawny, ale wtedy też mi do śmiechu nie było. W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o maleńką wyspę, na której znajduje się rezerwat lemurów (nuda i nie warto) i wracamy do hotelu.

Kolejne dni upływają nam pod znakiem plażowania i integracji (dawno nie poznałam tak różnych i tak fajnych ludzi). Wybieramy się jeszcze na przejażdżkę jeepami po wyspie – (dzięki temu odwiedzamy m.in. stolicę wyspy –  Andoany oraz Święte Drzewo – czyli miejsce kultu Malgaszów), a także na wycieczkę quadami – i tę ostatnią eskapadę wspominam najfajniej. To nic, że zanim zdążyliśmy wyruszyć quady się zepsuły, to nic, że psuły się jeszcze na trasie – te wszystkie mało turystyczne miejsca (wjeżdżaliśmy do wiosek, na pola ryżowe, sunęliśmy po bezdrożach, mając za plecami widok na bezkres oceanu) zapierały dech w piersiach. Pędząc tak drogą, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek w życiu zdarzy się w moim życiu jeszcze jedna taka środa? Że wiatr we włosach, w buzi pył, w sercu wolność?

Dwa ostatnie dni upłynęły nam pod znakiem zepsutej klimatyzacji (o losie!) i zatruciu pokarmowym (podejrzewamy, że od wody) – dla bezpieczeństwa do końca turnusu piliśmy już tylko butelkowaną colę.

I jeśli całą podróż na Nosy Be uznać za afrykańską przygodę, powrót do Polski również nie mógł obyć się bez niespodzianek. Najpierw spóźnił się samolot, a kiedy upoceni (tak, tak – od 7.00 rano słońce grzeje tu jak powalone), po kilku godzinach na lotnisku, wsiedliśmy do samolotu, okazało się, że na razie nie odlecimy, bo jest zbyt słaby wiatr (pas startowy na tym lotnisku jest wyjątkowo krótki). I tak minęło nam kolejne 1,5h czekania, tym razem już na płycie, w samolocie. W końcu wystartowaliśmy i gdy po 10 godzinach lotu, wypatrywaliśmy za oknem ojczyzny, okazało się, że owszem, lądujemy, tyle że w Mediolanie. Pilot, startując, zatankował mniej paliwa, żebyśmy w ogóle się wznieśli, w związku z czym potrzebne było międzylądowanie na tankowanie. W taki oto sposób dotarliśmy do Warszawy 4 godziny spóźnieni, po 14 godzinach lotu i łącznie prawie 20 godzinach w podróży. I czekała nas jeszcze przejażdżka do Wrocławia…

Podsumowując moją historię z podróży: na początku trochę marudziłam, że za gorąco, że za daleko, że ja wolę bogatsze kraje. Po powrocie doceniłam Afrykę i jestem pewna, że jeszcze kiedyś tam wrócę.

Jeśli macie jakiekolwiek pytania, śmiało.