Tak się jakoś złożyło w moim życiu, że pracuję na dwóch frontach: jestem blogerką, która współpracuje z agencjami reklamowymi, ale i jestem też współwłaścicielką agencji PR i z jej ramienia działam z innymi blogerami. O tym, czy takie połączenie to dobry pomysł, czy może jednak nie, opowiem Wam w dzisiejszym wpisie.
Nie pamiętam już zupełnie, jaki zawodowy obraz siebie miałam w momencie pójścia na studia, ale prawdopodobnie chciałam być dziennikarką. Branżą public relations nie interesowałam się w ogóle. Ba, pewnie nawet nie wiedziałam, co skrót PR znaczy. Na studia magisterskie wybrałam kierunek dziennikarstwo ze specjalizacją public relations i choć uważam, że była to strata zarówno pieniędzy, jak i czasu (w przeciwieństwie do studiów licencjackich z filologii polskiej), to wiedza uniwersytecka dała mi jako takie rozeznanie, z czym ten cały PR się je.
Największym plusem bycia po dwóch stronach barykady jest świadomość tego, jak obie branże (agencje PR oraz blogosfera) funkcjonują. Jest mi o wiele łatwiej dotrzeć do wielu blogerów – jestem z ich świata, więc wiem, w jaki sposób z nimi rozmawiać, jak przedstawić ofertę. Nie jestem oderwanym od rzeczywistości człowiekiem zza biurka, który przed przesłaniem propozycji współpracy, przegląda 15 min profile danego autora, by zabawnie i wiarygodnie sklecić pierwsze zdanie, że niby Cię znam i czytam od dawna. Nie. Ja Cię prawdopodobnie znam i czytam, nawet jeśli prywatnie Cię nie lubię.
Jako blogerka wiem, czego blogerzy nie lubią – jakich działań unikają, jakie propozycje mogą być dla nich punktem zapalnym, więc już na etapie planowania kampanii z klientem jestem w stanie zadecydować, co na pewno nie przejdzie. Unikam sytuacji, w których moja agencja mogłaby zostać narażona na utratę dobrego wizerunku – umówmy się – to zazwyczaj agencja / dom mediowy, za wszelkie wpadki i niepowodzenia dostaje po twarzy, choć w 80% wina leży po stronie zleceniodawcy (opóźnienia w dostarczeniu materiałów, zmiany w harmonogramie, brak płatności).
Rola pośrednika pomiędzy marką a blogerem bywa niewdzięczna, bo choć niewiele masz wspólnego z jakąś niedoróbką klienta, bierzesz na siebie całą odpowiedzialność. I tu właśnie pojawiają się cienie pracy w tym zawodzie. Bez względu na to, jak bardzo jesteś profesjonalny/a i pilnujesz terminów, to ty jesteś pierwszym kontaktem i to zazwyczaj ty musisz przyjąć na klatę pretensje oraz żądania, a także przepraszać, choć w ogóle nie zawiniłeś(aś). Klient w miesięcznym fee, płaci Twojej agencji również za odwalanie czarnej roboty. I o ile z jednej strony jest mi jako blogerce łatwiej, to w sytuacjach, w których klient spóźnia się z płatnością, lub z jakiegoś innego powodu daje ciała, jest mi sto razy trudniej, niż normalnemu pracownikowi. Bo najzwyczajniej w świecie jest mi bardziej wstyd przed koleżankami i kolegami z branży. Po prostu.
A teraz odwracając role – do czego w codzienności blogerki przydaje się doświadczenie z pracy w PR? Na pewno jestem bardziej wyrozumiała dla ludzi po drugiej stronie ekranu, którzy piszą do mnie z ofertą współpracy. Nie obrażam się i nie upubliczniam wiadomości, w której ktoś pomylił moje imię lub zaproponował wynagrodzenie nieadekwatne do moich oczekiwań. Każdy z nas jest tylko człowiekiem, każdemu zdarza się popełniać błędy – i ja ich mnóstwo popełniłam na swojej zawodowej drodze. Jeśli tylko mogę – tłumaczę w kilku zdaniach, dlaczego dana oferta jest zła i że dzisiejsze realia w blogosferze wyglądają inaczej. Mam w sobie sporo zrozumienia dla innych agencji – wiem, że jeśli start jakiejś akcji przeciąga się w czasie, prawdopodobnie nie jest to wina PR Managera, a działu marketingu po stronie Klienta. Że jak przelew znów nie wpłynął na moje konto, to dziewczynie, która ze mną ogarnia dany projekt jest pewnie trochę głupio, ale co ma zrobić – więc powstrzymuję się przed regularnymi zapytaniami, co z pieniędzmi. Ja to wszystko rozumiem. Ale też: nie daję się zrobić w konia, gdy ktoś proponuje: może zrobimy coś razem i oczekuje, że napiszę za niego całą strategię współpracy (wolna ręka przy danym projekcie, a zaplanowanie wszystkiego od A do Z to jednak spora różnica) – to jest zadanie dla agencji, za to dostaje od klientów wynagrodzenie.
O dodatkową wypowiedź poprosiłam Martę Soję (Limango, Myshowata.pl) oraz Magdalenę Stępień (Tattwa.pl), które zawodowo pracują w branży kreatywnej, a na co dzień prowadzą własne blogi.
Marta: „Znam wielu blogerów prywatnie, a oni znają mnie – więc często osoby, z którymi robiłam już jakiś projekt, przychodzą do mnie bezpośrednio i mówią: Marta, słuchaj, macie fajny zegarek/walizkę/lampę – chętnie dam je do swojego prezentownika/umieszczę we wpisie w zamian za produkt lub wynagrodzenie. I to się fajnie sprawdza.
Ale jest też druga strona medalu, kiedy znajomi blogerzy chcą zrobić ze mną jakąś współpracę, a ja wiem, że nie pasują do profilu mojej firmy i nie czyta ich klient, do którego chcę dotrzeć. I jestem wtedy rozdarta, bo choć prywatnie mogę kogoś lubić, lub wiem, że danym projektem mogłabym mu pomóc finansowo, to jednak jestem świadoma, że biznesowo mi się to nie opłaci. A potem tłumaczenie, odmawianie, negocjowanie stawki – to nie są przyjemne sprawy”.
Magdalena: „Jako blogerka i jednocześnie PRowiec przede wszystkim wiem, jak przedstawiać statystyki i o jakie liczby pytać. Wiem, czego oczekuje klient i potrafię przewidzieć jego oczekiwania, kiedy biorę udział w kampanii, a kiedy sama ją przeprowadzam, wiem z góry co może być nie tak. Do tego znam osobiście wielu popularnych blogerów, co skraca czas ustalenia warunków współpracy.
Minusy? Prywatne konflikty mogą odbić się na współpracy i jej atmosferze, a sama współpraca też potrafi zaszkodzić relacjom. Są momenty, kiedy trudno rozgraniczyć te dwie role”.
Podsumowując:
Z plusów pracy w obu branżach: łatwość w nawiązywaniu współpracy z innymi blogerami, doskonała znajomość blogosfery oraz jej realiów. Możliwość uczenia się od większych twórców (podpatrywanie, w jaki sposób oni prowadzą rozmowy biznesowe, jak przedstawiają swoją ofertę itp.). Większe zrozumienie niektórych procesów, a co za tym często idzie – ominięcie niepotrzebnej frustracji.
Z minusów: większa niż normalnie odpowiedzialność (bo świecisz oczami przed osobami, które znasz i na których Ci zależy), ryzyko utraty znajomości (miałam taki przypadek – blogerka, którą uważałam za koleżankę obraziła się na mnie śmiertelnie za decyzję Klienta o negocjacji stawki).
Lektura dodatkowa: Praca w social media