SIERPIEŃ

IMG_6089

Niedziela rano. Wstaję z myślą, że czas ruszyć przed siebie. Kiedy mieszka się na Dolnym Śląsku całe życie i od dzieciństwa uskutecznia mniejsze i większe podróże, można sobie zuchwale pomyśleć, że nowych miejsc do odkrycia zostało już całkiem niewiele.

No więc niekoniecznie.

Obieram na mapie kilka punktów, pakuję rodzinę do samochodu i voila, witaj przygodo, słodka jak ciastka z cukrem, które przy moim skromnym wsparciu rozmnażają się poprzez pączkowanie na tylnej kanapie auta.

Odwiedzamy Pałac Łomnicę i przypatrującego mu się z boku, wyglądającego na nieco bardziej kochanego przez rodziców – kolegę w Wojanowie. Oba nie robią na mnie specjalnego wrażenia, choć ten pierwszy pachnie wilgocią, co automatycznie uruchamia w mojej głowie obraz wakacji u babci. Tych najlepszych i nie do powtórzenia w dorosłym życiu. Zachwycam się chwilę porcelaną, pałacowym ogrodem z obolałymi jabłonkami kłaniającymi się ku ziemi od ciężaru dojrzałych owoców.

I wtem aromat świeżo pieczonych bułek woła mnie do pobliskiego sklepu. Jestem tym podręcznikowym typem klienta, na którego liczą spece od marketingu zapachów. Że zwabiony ładnym zapachem, pobiegnie przed siebie na oślep i będzie w stanie zostawić połowę swojej ciężko zarobionej pensji. Zostawiam więc część swojego wynagrodzenia – dokładnie dwie pięciozłotówki – i wychodzę z drożdżówkami wypchanymi po brzegi glutenem. Smakują dokładnie jak te za 1,50 pln z dyskontu Tesco, ale ratuje je fakt, że są jeszcze ciepłe. Rozpływające się nadzienie zamyka usta największym sknerusom.

A potem nagle dostrzegam sklep ze starociami z prawdziwego zdarzenia, miejsce okryte aurą senności, niczym sklepy z opowiadań Brunona Schulza. Mam ochotę obejrzeć po kolei każdy jeden przedmiot z osobna, tyle tu dobra! Wzruszają mnie rzeczy nie pierwszej świetności: wyszczerbione naczynia pamiętające najdłuższe dni listopadowe (dziś już nie ma takich zim), wysłużone manekiny, kredensy, które były mieszkaniami dla największych skarbów – kryształowych waz, szklanych kur i szkatułek z medalikami. Wizyta w tym niepozornym sklepiku stanowi preludium do mojej wewnętrznej nirwany. Ale trzeba ruszać dalej.

W drodze do Browaru Miedzianka (Janowice Wielkie) lato wybuchło pełną parą, rzucając nam w twarz rozżarzone promienie słońca. Na wysokości wsi Bobrów byliśmy już straceni: wertowaliśmy odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki od omdlenia miąższ złotych gruszek. (B. Schulz, Sierpień)

IMG_6050 IMG_6074 IMG_6106 IMG_6107