Jakie jest Wasze wyobrażenie na mój temat, wypracowane na podstawie profili społecznościowych, które prowadzę? Że wszystko mi się udaje, jestem niekończącym się pasmem sukcesów zawodowych i osobistych; czego się nie dotknę, zamieniam w złoto? Trafiłam? Moi znajomi myślą o mnie dokładnie w ten sam sposób.
I nie ma się co dziwić: tu pokazuję wyjazdy, tam sesje zdjęciowe i wywiady. Wspominam o ciekawych współpracach, zaproszeniach, własnej rubryce w gazecie. Życie, jak ze snów, pomyślicie.
Nie narzekam na swój los, jest mi dobrze w miejscu, w którym jestem, nie chciałabym się cofnąć w czasie, ani zamieniać z kimkolwiek miejscami, ale jak każdy mam problemy, rozterki, czasem płaczę pod prysznicem albo myślę sobie, że życie jest do dupy. Nie piszę Wam o tym, nie pokazuję, że jestem smutna, bo kiedy naprawdę jest ze mną źle – tworzenie czegokolwiek w Internecie jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę.
Nie piszę o swoich problemach po to, żeby Was oszukiwać, że moje życie jest doskonałe, nie. Z natury jestem osobą, która nie lubi się zwierzać, nawet bliskim, dlatego nie robię też tego w wirtualnym świecie. Uważam też, że Internet to nie jest odpowiednie miejsce do dzielenia się tak prywatnymi sprawami – niektórzy na swoich niepowodzeniach budują internetowy wizerunek, traktując to jako formę autoterapii. Ja do tych osób nie należę – wolę prezentować Wam wybrany kawałek swojego życia, skupiając się w dużej mierze na jego pozytywnych aspektach. Zakładam, że jako inteligentni ludzie zdajecie sobie przecież sprawę, że moje życie, jak każdego innego – ma cienie i blaski.
Ale pomyślałam, że wpis z rzeczami, które uważam za osobistą porażkę może być całkiem ciekawym doświadczeniem. Może nie są to problemy pierwszego świata, ale zobaczycie, że mi też nie wszystko się udaje. Gotowi?
Co mi nie wychodzi?
- pisanie książek. Piszę w liczbie mnogiej, bo w tym roku ambitnie założyłam sobie wydanie dwóch książek. Jednej o Dolnym Śląsku (ale nie będzie to przewodnik, raczej coś w stylu dziennika z podróży) i drugiej typowo poradnikowo-lifestylowej pod kątem ChPD. Tę drugą miałam skończyć do czerwca, nawet jej nie zaczęłam. Początki pierwszej leżą gdzieś w szkicach na kompie i się kurzą. I boli mnie fakt, że nie jestem w stanie zabrać się za pisanie. Tu nawet nie chodzi o motywację, ale o czas – chcąc nie chcąc, na co dzień wygrywają projekty, którymi mogę sobie opłacić czynsz, ZUS i ratę kredytu.
- akcja Chętnie Pomogę Damie, którą zorganizowałam na blogu ChPD z okazji Dnia Kobiet. Włożyłam w to mnóstwo serca, nawet trochę pieniędzy, a efekt był żaden. Żaden czyli taki, że wg moich obliczeń udział w tym wydarzeniu wzięło dosłownie kilka osób. Było mi tak przykro, jak stąd do księżyca, ale zreflektowałam się po wszystkim i zorganizowałam ten sam koncept z okazji Dnia Wiosny. Więcej piszę o całym zamieszaniu tutaj. Wniosek: nie warto się poddawać, nawet jeśli na samą myśl o poniesionej porażce, chce Ci się płakać.
- sprzedaż gadżetów ChPD. Matko Boska, w tej kwestii chyba wszystko robię źle, trudno inaczej wytłumaczyć fakt, dlaczego tak opornie mi to idzie. Mając za sobą prawie milionową społeczność (liczę wszystkie profile w social media), mogłoby się wydawać, że na firmowych kubkach zarobię trochę pieniędzy. No nie w moim wykonaniu. Obserwuję, jak blogerki z o wiele mniejszym zasięgiem robią biznes na sprzedawaniu własnych produktów i czuję się jak ostatnia sierota. Bardzo możliwe, że jest to część mojego biznesowego życia, z której najzwyczajniej w świecie powinnam zrezygnować.
- dotrzymywanie własnych obietnic. Jeśli komuś coś obiecam, choćby się waliło i paliło, zrobię wszystko, by dotrzymać słowa. Z postanowieniami dotyczącymi samej siebie nie jest już tak kolorowo. Mówię sobie, że zacznę się zdrowo odżywiać, ćwiczyć, a potem nic sobie z tego nie robię, tak jak gdyby dla siebie nie trzeba było się już w ogóle starać…
- oszczędzanie pieniędzy. Czuję, że mało rozsądnie gospodaruję pieniędzmi. Nie jestem jakoś specjalnie rozrzutna, ale wiem, że mogłabym więcej oszczędzać, czasem powstrzymać się przed jakimś niepotrzebnym wydatkiem, mądrzej zarządzać domowym budżetem. Czytam nawet książki na ten temat, ściągnęłam jakieś tabele od Michała Szafrańskiego, a i tak brakuje mi konsekwencji we wszystkich związanych z oszczędzaniem działaniach.
- szukanie własnego stylu. Pisałam już nawet o tym notkę, pojawiło się pod nią sporo głosów, że taki absolutny reżim i ograniczanie się do konkretnego wzorca / uniformu / stylu nie zawsze jest fajne. Dla mnie jest, ale ciągle nie potrafię tego swojego stylu znaleźć. Kupuję rzeczy, które super wyglądają pojedynczo, a potem okazuje się, że nie pasują do większości rzeczy, które mam w szafie. Wybieram jasne buty, chociaż doskonale wiem, że nie będzie mi się chciało ich czyścić… Obiecuję sobie, że przy kolejnych zakupach będę kupować całe zestawy, a potem popełniam te same błędy, co zwykle. Efekt jest taki, że ubieram się bardzo nudno, zwyczajnie i bez polotu.
Jeśli czujecie, że to jest dobry moment, żeby podzielić się w komentarzach własną porażką, śmiało!