NIE MAM WŁASNEGO STYLU

Nie żebym nie wiedziała o tym wcześniej – wszak nie bez powodu nie zrobiłam kariery jako blogerka modowa – ale w końcu chyba mi z tym dobrze.

To ja jestem jedną z tych 700 tysięcy osób, które wpisały w Google hasło: „Jak znaleźć własny styl”. I ja jestem klientką sklepów odzieżowych z rodzaju tych, którzy błąkają się pomiędzy alejkami z ubraniami, bo nie wiedzą, czego chcą. Tzn. wiedzą. Ale albo nie pozwala im na to konto bankowe, albo zabrania rozum.

Niby na rynku wydawniczym jest tak dużo pozycji, mówiących w jaki sposób odnaleźć własny styl; w Internecie aż roi się od artykułów, ba – blogów poświęconych temu zagadnieniu – a mimo to, większość z nich nie podpowiada nic konkretnego, poza powielaniem tych samych banalnych porad.

Na szczęście Maria z bloga Ubieraj się klasycznie wytłumaczyła sensownie, o co w tym wszystkim chodzi. Wystarczyło kilka krótkich zdań:

„Styl to zdecydowanie się na coś. Styl to konkret. Styl to odrzucenie alternatyw i postawienie na jednego konia w wyścigu. Styl to klapki na oczach i dążenie tylko do wcześniej sprecyzowanych celów. Styl to premedytacja i upór. Styl to konsekwencja”.

A jej wpis o uniformie, to już w ogóle dał mi do myślenia:

„Styl opiera się na tym co nosimy najczęściej (…)

Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że nieważne czy uniform wygląda według nas korzystnie, czy nie, z jakiegoś powodu jest on przez nas najczęściej wybierany. Zaprzeczenie temu faktowi i walka z powtarzalnością naszego wyboru jest bezskuteczna. Lepiej się z nim pogodzić się, ale doprowadzić jednocześnie do takiej sytuacji, że uniform będzie przez nas szczerze lubiany i będzie na nas wyglądał optymalnie”.

No i właśnie. Czy własny styl to zlepek ubrań, w których pokazujemy się innym podczas publicznych wyjść, kiedy to (przynajmniej w moim przypadku) wyglądamy o niebo lepiej, niż na co dzień? Czy może nasz prawdziwy własny styl klaruje się podczas tych wszystkich zwykłych dni, kiedy ubieramy się tylko dla siebie?

Osobiście np. zdaję sobie sprawę, że całkiem przyzwoicie prezentuję się w sukienkach i spódnicach maxi, ale zakładam je raz na ruski rok. Co ja Was będę oszukiwać, że wyglądam pięknie i glamour, skoro od dłuższego czasu najlepiej czuję się w legginsach i t-shircie (tak, wiem że legginsy nie są uznawane za pełnoprawne spodnie i wychodzenie w nich dalej, niż za salę treningową budzi wstręt, odrazę oraz potępienie. Trudno, będę żyć z tym społecznym linczem).

Oczywiście, że jest mi smutno, że pomimo predyspozycji do zakładania ubrań podkreślających sylwetkę oraz butów na obcasie, wybieram rzeczy, w których wyglądam jak co druga Polka, ale w końcu chyba wyluzowałam. Ostatecznie całe moje istnienie w Internecie od wielu lat miało jeden, jasny cel, o którym najwyraźniej ostatnimi czasy zapomniałam – być rozpoznawalną z powodu tego, jak piszę (w sensie, że dobrze, że fajnie, że te wyrazy które kładę obok siebie, lgną do siebie ciasno i leżą jak ulał), a nie tego, jak wyglądam. (A myśleliście, że dlaczego porzuciłam wpisy szafiarskie?). Nie to, że brak stylu spędzał mi sen z powiek, ale umówmy się – robienie zakupów, kiedy nie wiesz czego chcesz, albo wydaje Ci się, że wiesz, ale po kilku schadzkach z nowymi butami stwierdzasz, że to jednak nie to – jest męczące. I mało ekonomiczne. Oraz frustrujące.

No i nareszcie załapałam, że cierpię na odzieżową schizofrenię. Raz chcę nosić sukienki w kwiatki, a za chwilę pociąga mnie surowy minimalizm skandynawek. I oczywiście jestem przekonana, że w każdym z tych wcieleń wyglądam fantastycznie. I jak tu budować spójny wizerunek, skoro w głowie taka nieprzyzwoita różnica zdań? No nie da się.

PS Wychodzi na to, że umrę przeciętna i bez własnego stylu.

I będę najmniej chodliwym towarem w niebie.