Jeśli już jakiś czas obserwujecie mnie w Internecie, wiecie, że pociąga mnie minimalizm. Ale nie ten rozumiany jako wyrzucanie z domu mebli i otaczanie się pustką, ale ten bardziej przydatny w codziennym życiu.
Pokazywałam Wam kiedyś na InstaStories swoją szafę – zdziwiliście się, że mam tak mało ubrań. To prawda – docelowo będzie ich jeszcze mniej, bo w większości i tak nadal nie chodzę. Nie wiecie jednak, że moje upraszczanie codzienności wybiega o wiele dalej, niż poza ściany własnego pokoju.
Pozwólcie, że przedstawię Wam kilka przykładów z życia wziętych:
- zupełnie zrezygnowałam ze zwykłego portfela, w którym zazwyczaj nosiłam więcej, niż potrzeba (karta do starej wypożyczalni kaset video. Serio?). Obecnie mam etui na karty, w którym noszę wyłącznie dowód, prawo jazdy oraz karty do bankomatu. Tym samym niemal do zera ograniczyłam noszenie gotówki, w tym miedziaków. I nawet gdybym chciała upchnąć gdzieś paragon czy inne mało potrzebne rzeczy, po prostu nie mam gdzie.
- jestem wielką fanką Inbox Zero, czyli: wiadomości na skrzynkach pocztowych ograniczam do zera – w miarę możliwości staram się od razu odpisywać na e-maile, żeby nie robić sobie zaległości. Czuję w głowie chaos, kiedy mam na poczcie więcej niż 5 e-maili, a już w ogóle nie dopuszczam do sytuacji, żeby wisiały tam wiadomości nieodczytane. Mam wrażenie, że wtedy podświadomie myślę o tych wiadomościach, a tak – odpisuję, przekładam do odrębnego folderu i voila, mogę wyrzucić je z głowy. Mało tego – inbox zero przeniosłam też na inne dziedziny: w moim telefonie nie znajdziecie zdjęć – regularnie usuwam niepotrzebne, a te, które chcę zachować, zgrywam na dysk. Minimum raz w tygodniu czyszczę wiadomości na FB – usuwam je lub archiwizuję, podobnie jak SMS-y na telefonie. Ktoś pomyśli, że to już jakaś chora przesada – ale dla mnie to idealny sposób organizacji, dzięki któremu nie daję się natłokowi informacji.
- nie lubię mieć kilku przedmiotów tego samego przeznaczenia. Tzn. jeśli szczotka do włosów to jedna, buty zimowe – góra dwie pary itd. Wychodzi na to, że nie znoszę mieć zbyt dużego wyboru, bo to wprowadza w moje poukładane życie zamęt. Serio – był moment, gdy miałam trzy różne pary adidasów i było mi z tym źle. (Tak, prawdopodobnie jestem dziwna).
To nad czym muszę popracować:
- zużywanie kosmetyków do końca. Nie jestem z tych dziewczyn, które mają po 5 różnych podkładów w kosmetyczce i 10 różnych rodzajów perfum – nie znoszę takiego bezsensownego nadmiaru. Ale zdarza mi się korzystać np. z dwóch różnych kremów i pod wpływem impulsu kupić jeszcze trzeci. Co oczywiste – wklepywanie w siebie trzech różnych produktów nie jest zbyt mądrym posunięciem – ale mało tego: często ten najnowszy produkt wydaje mi się tak doskonały, że w ogóle rezygnuję z tych wcześniejszych. Może nie byłoby w tym nic karygodnego, gdybym sama się z tym nie czuła źle. Staram się zużywać produkty do końca (ewentualnie komuś oddawać, jeśli mi nie pasują) i dopiero potem kupować kolejne, ale nie zawsze mi to wychodzi.
- zbyt duża liczba artykułów kuchennych. Gdybyście otworzyli szafki i szuflady w mojej kuchni, znaleźlibyście tam zbieraninę rożnych kubków i filiżanek, plastikowe pudełka, talerze – każdy z innej rodziny kolorystycznej, herbaty, których nie ruszyłam od roku (bo nie lubię takiego smaku itd.). Męczy mnie to okrutnie. Myśl, żeby zrobić z tym porządek odkładam cały czas na bok, a wystarczyłoby przecież pojechać np. do Ikei i kupić 10 identycznych kubków + 10 identycznych talerzy i świat stałby się trochę bardziej przyjemny.
- i chyba nareszcie dorosłam do decyzji o czytniku. Kocham książki papierowe, ale bardzo rzadko wracam do raz przeczytanych już pozycji, a posiadanie dla samego posiadania mnie nie interesuje.
I choć jestem zdania, że w pierwszej kolejności warto mieć porządek w głowie, a dopiero w drugiej zająć się realnym bałaganem – organizowanie przestrzeni i minimalizowanie posiadanych przedmiotów to już moja obsesja. Bo w przeciwieństwie do wielu innych dziedzin życia – to coś, nad czym mam kontrolę, a ostatnie słowo zawsze należy do mnie.