Być może nie to miała na myśli. Być może działała pod wpływem silnych emocji, mocnego wzburzenia. Być może wcale tego nie chciała, źle nazwała swoje marzenia, skopiowała pomysł od pani z telewizji. Emilia, Maria, Beata. Każda wyszła z domu, żadna nie wróciła. Ani do siebie, ani w ogóle. Niewykluczone, że wydarzyło się to gdzieś, kiedyś, naprawdę.
Wyjechała z Kłodawy siedem lat temu. Spakowała żółtą walizkę, kupioną kiedyś tam jeszcze na targu, na którym to i włoszczyznę można było kupić i kilka uśmiechów handlarzom z Konina sprzedać. W dniu, w którym jej matka osiemnasty rok z rzędu wspomina swój zbyt bolesny poród (równo za 7 godzin, 25 minut, Emilka przyjdzie na świat – zanotuje w myślach) E., Polskim Busem emigruje do Holandii. Trochę, żeby wymsknąć się przeciętności, trochę, żeby przedawkować tygodnie pracy w szklarni, a trochę, bo ma już dość życia z matką pod jednym dachem. Jej wiecznych roszczeń (poszłabyś gdzieś do roboty), niepowodzeń (gdybym ja w ciążę z tobą nie zaszła, tobym teraz jaką doktorową była), przekazanej krwiobiegiem niechęci do świata. Część Emilki na zawsze zostanie jednak w Kłodawie, w witrynie u miejscowego fotografa, gdzie Emilka, jak żywa patrzy na miasto i jego mieszkańców, spoglądając gniewnie ze zdjęcia robionego naprędce do paszportu, dokumentu tożsamości. To będzie siódmy rok, kiedy pokłóciły się o ten wyjazd na amen. Maria od tamtego czasu odbywa pielgrzymki pod Zakład Usług Fotograficznych Marian Peszko, żeby popatrzeć na głuchą od siedmiu lat na telefony córkę.
Nigdy nie lubiła swoich piersi. Biust nadany warunkowo przez Matkę Naturę nie dorastał do pięt jej oczekiwaniom. Mówią, że każda matka kocha swoje dziecko, ale chyba nie tym razem. W skali 1-10 dawała mu mocną piątkę, naciągając latem do szóstki za bezproblemowość w obsłudze, szczególnie w te najbardziej upalne dni. Do końca szkoły średniej, szczerze nim gardziła, nie łapiąc kontaktu wzrokowego ani nie spoufalając się zanadto. Potem, w trakcie studiów pozostała mu obojętna, przemilczając pod obszernym ubraniem jego rozmiar. Winiła go za niepowodzenia w kontaktach damsko-męskich, smutki natury wszelakiej. Za mezalians z sukienkami bez ramiączek i niewolę, jaką zgotował jej w każde wakacje, więżąc na plaży pod bluzkami z krótkim rękawem. Kiedy myślała, że nie można nienawidzieć swojego ciała jeszcze bardziej, jej modły zostały wysłuchane. BRCA1, jak byk stało w wezwaniu do szpitala. Odruchowo, z jej piersi wydobył się ledwo słyszalny krzyk. Ciało Beaty w końcu miało coś do powiedzenia. Pierwszy i ostatni raz.
___
Fot. Patrycja Szumowska / Studio Trzy Koty