Wiecie, co jest gorsze od hejtu? Uszczypliwość ukryta pod płaszczem (ale takim cienkim, ortalionowym, spod którego na kilometr wystają intencje) troski o Ciebie.
Co innego, kiedy koleżanka, pisze Ci w wiadomości prywatnej, że masz błąd w notce i pisze to tylko po to, żeby zaraz nie przyczepili się do Ciebie grammar nazi. A co innego, gdy wali do Ciebie z tekstem: źle postawiłaś przecinek, PANI POLONISTKO, dając na końcu uśmiechniętą emotikonę, żebyś przypadkiem nie przegapiła, że to przecież żart.
Jest różnica pomiędzy tym, kiedy telefonicznie składasz reklamację a tym, kiedy publicznie wylewasz swoje żale na facebookowym profilu danej marki. (Szczerze, chcę wierzyć, że ludzi popycha do tego ostateczność). Że niby inaczej nie możesz się z nimi skontaktować. A niech wszyscy zobaczą, jak ja to umiem walczyć o swoje. A pokażę wszystkim, jak to potrafię dowalić argumentami. Nie, nie potrafisz. Jesteś po prostu człowiekiem bez klasy, który wyskrobuje bezsilność na klawiaturze dla kilku lajków poklasku.
Krytykuj przyjaciela w cztery oczy, a chwal przy świadkach.
To tak jak z wychowywaniem dzieci i radami, które otrzymujesz na każdym kroku, z taką zawziętością, z jaką od kilku lat dzwonią pod Twój numer ludzie od roznoszenia ulotek. Niby wszystkie porady wypływają z troski (ubieraj cieplej, dawaj więcej warzyw, nie włączaj bajek).
Ale jednak nie.